-
O żuku (2)
Pory roku mijają, sezony się kończą, przychodzi taki czas, że uśpione drzewa budzą się do życia pobudzone pierwszymi mocniejszymi promieniami słońca. Gdzieniegdzie leży jeszcze śnieg, a już pierwsze kiełki przebijają się przez niego i wystają nieśmiało niepewne, czy jakiś nagły przymrozek nie zabije ich w mgnieniu oka. Potem następuje spokojny czas lata, kiedy rośliny boją się już tylko braku wody, ale to w dużych lasach zdarza się rzadko, no przynajmniej jeśli roślina jest sprytna i wie gdzie się wysiać. Te mądre zawsze znajdują wilgotne miejsce, gdzie nigdy nie jest sucho i nigdy nie są spragnione. Później przychodzi ponura jesień, prawie wszystko w lesie co żyje i co jest małe, albo trochę większe szykuje się do snu, czy jaki tam jeszcze ma patent na przetrwanie. Niektórzy śpią, niektórzy gubią liście, inni zagrzebują się w norkach, jeszcze inni w kokonach, prawie każdy w lesie jakoś sobie tam radzi, a w razie potrzeby zawsze może liczyć na pomoc innych. Niestety, ale cały ten cykl jest tylko marzeniem dla motyla. Jak kolorowy motocyklista na autostradzie, motyl żyje szybko, ale krótko, o czym niestety żuk jakoś zapomniał, albo w sumie nie zapomniał, tylko nie chciał pamiętać. Żuk nie wychodził ze szpitala od dwóch dni. Siedział przy łóżku ukochanej, a ona marniała w oczach. Kolory jej zwiewnych sukienek jakby przyblakły, a i zwiewne w zasadzie już przestały być. Motylica ufnie patrzyła na niego, a on płakał i płakał, starając się to przed nią ukryć, ale nie wychodziło, bo sam wyglądał okropnie - zapuchnięty, zasmarkany i zarośnięty. Chwilami próbował rozpaczliwie gonić czas, chwilami przywoływał te wszystkie 7 szczęśliwych dni, które spędzili razem intensywnie (to wcale nie jest śmieszne - dla robali to całkiem sporo czasu) i z radością. Jego myśli goniły się, potem potykały i gubiły, plątały, tak, że w głowie miał w zasadzie mętlik. Im dłużej tam siedział i im było gorzej, tym dobitniej uświadamiał sobie ile czasu stracił na rzeczy nie istotne, ile rzeczy bezpowrotnie przeminęło w jego życiu i że ta ostatnia, najważniejsza, także zaraz przeminie, a on nie będzie mógł już nigdy patrzeć na swoją ukochaną. “Kiedy ktoś ma 1000 par oczu jak ja, i patrzy na cierpienie bliskiej osoby, to boli go to o wiele bardziej” myślał naiwnie żuk. Było już na prawdę źle, i z nią i z nim. Cierpieli razem, ale on czuł teraz gniew i bunt. Chciał widzieć tylko ją, każda inna rzecz była zbędna, każdy inny obraz przeszkadzał i żuk bał się, że jej wizerunek zatrze się w jego pamięci, że zginie gdzieś w otchłani wszystkich tych bezsensownych i niepotrzebnych rzeczy, które widzi się każdego dnia i choćby to były dobre rzeczy, to jednak nikt nie zrozumie tego jak bardzo żuk ich w tym momencie nienawidził. A potem był już tylko ledwie słyszalny szept, którego nawet ja nie zrozumiałem, rozumieli go tylko oni, oni, którzy szeptali do siebie po raz ostatni, a potem było już tylko cicho. On ostatni raz spojrzał na nią cichą i spokojną. Nie wiem co było dalej, pamiętam jeszcze tylko, ponury dźwięk, cichy stukot, jakby dzwonienie koralików spadających na posadzkę. Wyglądały jak nasiona granatu rozsypujące się po sali. Toczyły się, wirowały, co raz więcej i więcej. Było ich 1000 par. “teraz będę Cię już widział zawsze” myślał naiwnie żuk.
-
O żuku (1)
Jest to historia jakich wiele, jednak ta jest wyjątkowo przykra i samego mnie nawet jej zakończenie zasmuciło, jeśli wręcz nie powiedzieć - przybiło. Nieszczęsny nasz bohater, grubawy żuk o tysiącu par oczu, choć sam wolał określenie “przy kości”, choć kości nie posiadał, a jedynie chitynowy pancerzyk, przybył jak co dzień na deskorolce do pracy. To znaczy kiedy była ładna pogoda, to jeździł na deskorolce, a kiedy była brzydka, to tramwajem, ale tego feralnego dnia było akurat słońce. Wiosna w pełni, wszystko budzi się do życia i nawet takiemu ponurakowi jak żuk, administrator sieci w małej firemce produkującej łupiny od orzechów było tego dnia lżej na sercu. Branża IT to nie jest łatwy kawałek chleba, mnóstwo jest w niej przeciwności losu i pół biedy jeśli opór stawia materia nieożywiona, z którą zawsze można sobie jakoś poradzić. Prawdziwe problemy stanowi czynnik ludzki, a raczej w naszym przypadku czynnik robaczywy, który miewa humory, wybujałe ego, przerosty formy nad treścią, przerosty tego, czy tamtego. To wszystko mając w pamięci, żuk nie za bardzo lubił swoją pracę, ale cóż było robić. Pracowało się. Jednak tego dnia coś było inaczej. Pojawili się nowi pracownicy z biura pracy czasowej. Mrówka, wołek zbożowy i motylica. Wszyscy troje mieli takie śmieszne czerwone koszulki z logiem firmy która ich wypożyczyła (na jakiś czas, bo to zajęcie czasowe) i generalnie zrzucano na nich wszystkie najgorsze zadania, których nikt inny nie chciał robić, albo odkładał w nieskończoność. Pracowali w milczeniu i jak większość nowych pracowników byli trochę jakby przestraszeni, trochę jakby niepewność w ich ruchach było widać. Na przerwie obiadowej usiedli wszyscy troje przy jednym stoliku na stołówce i trzymali się z daleka od wszystkich, ze sobą zresztą także niezbyt rozmawiając. Żal się zrobiło dobrodusznemu żukowi tych sierot, poczłapał więc do nich i kulturalnie zapytawszy dosiadł się do jedzących. Z tymi dwoma ponurakami, to niezbyt mu się udawało nawiązać kontakt, ale z motylicą wręcz przeciwnie. Była wesoła, niegłupia, śmiała się z żukowych dowcipów, a przede wszystkim była piękna. Kolorowe jej sukienki, falbanki powiewały na wietrze, niby to jakieś kwieciste wzory, ale tak na prawdę jakieś raczej geometryczne kształty, zygzaki, plamy, żuk nie mógł za bardzo dostrzec co to właściwie jest, dość, że wyglądało ładnie i pasowało do niej. Włosy miała całkiem długie, ale nie za długie, jakie miewają czasami głęboko wierzące dziewczęta, które chyba po prostu zapominają je przycinać, wszak mają ważniejsze rzeczy na głowie. Żuk nie był za bardzo wierzący, poza tym jak każdy mężczyzna lubił gdy dziewczęta dbały o siebie i wyglądały pięknie. Obiad skończył się zdecydowanie za szybko, zresztą i tak wyszli ze stołówki jako ostatni i żuk martwił się nawet, czy motylica nie będzie miała przez to problemów, ale zapomniał potem ją o to zapytać. Tego dnia nie mógł już wysiedzieć w pracy. Cały czas myślał o nowej koleżance, znalazł ją nawet na fejsbuku i dodał do znajomych, a potem resztę dnia sprawdzał czy go zaakceptowała. Niedługo potem umówili się na lody malinowe, które ślimak sprzedawał nieopodal. Dziwne, bo miał tylko malinowe, nigdy nie miał żadnych innych smaków… Spotykali się codziennie. Żuk był nawet trochę zaskoczony, bo motylica wydawała się odwzajemniać jego uczucie i to było naprawdę widać. Cały czas chciała być z nim i cały czas wysyłała do niego smsy, co go niezmiernie cieszyło. Żuk miał kiedyś dziewczynę, ale z tamtą było inaczej. Nigdy tak na prawdę nie wiedział i nigdy się nie dowiedział co w jej głowie siedziało, jeśli w ogóle coś tam było. Nigdy nie był pewny uczuć tamtej i chyba zresztą słusznie, bo wkrótce potem go rzuciła. Tak mijały dni (właściwie to tydzień), lecz ósmego dnia, kiedy mieli się znów spotkać po pracy, coś się stało i motylica nie przyszła. Żuk się zmartwił mając w pamięci zaangażowanie swojej ukochanej, ale zaraz potem przyszło zwątpienie - “O ja głupi, nieszczęśliwy żuk przy kości, niecnota. Co ja sobie wyobrażałem? Taka laska i ja… To się musiało skończyć” - dramatyzował.
-
Pan Jurek i ja
Od pewnego czasu, od kiedy to dopuszczam się haniebnego procederu palenia papierosów rozmawiam sobie czasem z panem Jurkiem, który jest dozorcą w budynku w którym pracuję. Palenie nie ma prawie żadnych zalet prócz wspomnianego przeze mnie spleenu, czy innego uczucia nostalgii towarzyszącego zaciąganiu się dymem, którego czasem doznaję, ale, no właśnie. Prawie. Niewątpliwie poznałbym w swoim życiu o wiele mniej ludzi niż znam gdyby nie papierosy. No bo cóż mają robić nieznający się ludzie, którzy palą razem jeśli nie rozmawiać? Oto jedna z historii pana Jurka.
-
Zdjęcia z Norwegii
Jestem niedobry i brzydki i zaniedbałem blogaska okropnie. Spotkała mnie z tego powodu zasłużona reprymenda. Otóż w galerii są już od jakiegoś czasu zdjęcia z Norwegii (o czym nie napisałem do tej pory!). Można je oglądać tu : zdjęcia. Nie opisałem też ostatniego dnia, tj. co się działo na lotnisku w (koło) Oslo i co się działo po wylądowaniu. Nie działo się w prawdzie wiele, ale to, że nie napisałem kto po nas wyszedł na lotnisko, to już z mojej strony poważne uchybienie. No więc niniejszym oświadczam, że ku naszej uciesze Zuzia, Piotrek i Karolinka powitali nas na Okęciu. Mieli tekturkę z naszymi imionami, tak, żebyśmy mogli ich odnaleźć i paść im w ramiona i tak by się pewnie stało, gdyby czekali na nas na terminalu 1, a nie 2. No ale szczęśliwie się odnaleźliśmy, a tekturka jest przyklejona na drzwiach u nas (no na drzwiach w kibelku, ale to jest bardzo ważne miejsce!). Chwała Wam za ciepłe powitanie w Polsce! PS. Do Norwegii jeszcze wrócimy i może by tak w większym gronie?!!!
-
Museet, dzien 2
Dziś zrobiliśmy sobie dzień muzealny numer 2. Ponieważ kemping mamy tylko do 14, postanawiamy szybko wykorzystać karty na prysznic, zjeść coś i ruszyć w miasto. Kiedy faktycznie wyruszamy, jest coś koło 13, czy może nawet później. Trochę nam smutno, że to ostatni dzień. Mi się szczerze mówiąc nie chce wierzyć, że to już koniec. Ruszamy do centrum, drogę mamy już obcykaną (a nie jest wcale taka prosta). Rowery przypięliśmy w najruchliwszym prawie miejscu, do barierki, przy porcie kolo City Hall. Obok kołyszą się kutry rybackie, z których można kupić bezpośrednio ryby i krewetki. Nie wiem, czy to taki zabieg marketingowy, czy faktycznie są to świeżo złowione owoce morza. Wygląda to zachęcająco. Gdzie kupić ryby, jak nie u rybaka. Ja martwię się o rowery, w końcu zostają w centrum z sakwami, przypięte lichą zapinką z Tesco. Asia uspokaja “bedzie dobsz”. Zabieramy najcenniejsze rzeczy. Ten oto telefon i obiektyw i aparat. Asia każe teraz napisać, że mamy mieszane uczucia, że smutno wyjeżdżać. Z drugiej strony tęsknimy za Polską. Do muzeum Muncha chcemy dojechać metrem asia prowadzi i wygląda na to, że wie gdzie iść. Idziemy przez miasto. Ludzi zatrzęsienie na każdej ulicy. Przechadzają się wśród tej architektury i wygląda na to, że się im nie spieszy i są wyluzowani. Oczywiście mnóstwo turystów, ale muszą być przecież też i tubylcy. Ludzie przechodzą swobodnie na drugą stronę ulicy, światła, czerwone, czy zielone to tylko sugestie. Jedna dziewczyna obok mnie wlazła prawie pod autobus. Kierowca chyba był przyzwyczajony, bo nawet się nie skrzywił, tylko zrobił minę w stylu “a nie mówiłem?”. Mnóstwo ludzi ciemnoskórych i azjatów. Hindusi, afrykańczycy, niektórzy czarni jak kawa (bez mleka). Tramwaje i autobusy mają własny pas, rowery inny, wszystko jakoś jedzie i sobie nie przeszkadza mimo pozornego chaosu. Nie wiem, może tu nad nimi ktoś czuwa? w stylu Szwecji, gdzie podatki sięgają 60%, a państwo ingeruje w każdą sferę życia obywateli? Metro tutaj w Oslo ma 6 linii. Mniej niż w Moskwie, ale więcej niż u nas co?Do muzeum Muncha pasuje nam każda linia. W wagonikach są kosze na śmieci i przejścia, tak że wygląda to jak jeden długi wagon. Wysiadamy na stacji Tojen. Do muzeum jest stąd około 10 minut na piechotę. Oczywiście obchodzimy budynek dookoła zamiast pójść od razu do wejścia. W muzeum bramki, kamery I mnóstwo zabezpieczeń. Bilet skanuje się przy wejściu i dopiero wtedy bramka się otwiera. Krzyk I Madonnę (chyba, w każdym razie jedną z Madonn) ukradziono, ale po iluś latach znów można ja oglądać. Wracamy do centrum. Zauważyłem, że koło dworca kręci się sporo ćpunów. Jakichś takich wychudzonych młodych ludzi bladych jak ściana. Rowery są na miejscu, sakwy też. Ruszamy do muzeum Ibsena. Tam niestety okazuje się, że zwiedzanie samego mieszkania jest możliwe tylko z przewodnikiem (który przychodzi o równej godzinie - nie chcąc czekać…) Zadowalamy się ekspozycją dostępną dla każdego i ruszamy dalej. Asia jest trochę niepocieszona. Ja robię się strasznie głodny i zły. Po drodze zahaczamy o burgerkinga. Zjadam 2 hambuki “nice price” za 14 Nok. Nic w nich prawie nie ma. Mniam. Przypinamy znów rowery (3ci raz) i ruszamy zwiedzać City Hall, czyli ratusz. Wejście jest w dodatku za free. Rozkopane, na zewnątrz remont. Zza ogrodzenia słychać :”janek!, jaaaanek, wiesiek nooo!”. To widać polscy robotnicy tu pracują. Wnętrze robi wrażenie wielkością. Wygląda na to, że urzędnicy siedzą w tych 2 wieżach, a dół zajmuje kilka sal ogromnych rozmiarów. Każda sala ma na ścianach niesamowite malowidła. Naprawdę niesamowite, bo są ogromne, strasznie kolorowe i stylem przypominają komiks, czy może dziecięce rysunki. Nie mówię, że są brzydkie, po prostu nigdy nie widziałem czegoś takiego, w takim miejscu. Calość stylem nie przypomina mi niczego, co widziałem do tej pory. No może pałac kultury, ale jednak sporo detali w dużo lepszym guście. Zwłaszcza zdobienia drzwi, okien i meble. Tu wręczają pokojową nagrodę nobla. O 18 ratusz jest zamykany,więc musieliśmy się wynieść. Obok znajduje się parę sklepów z pamiątkami z Norwegii, w których kupiliśmy parę bibelotów. Ekspedientki sklepów rozmawiały po rosyjsku, na ulicy tez słychać różne języki, czasem też polski. Siadamy jeszcze raz na placu przed ratuszem i odpoczywamy. Ja wyciągam komórkę i piszę posta. Tłoczno i gwarno, żebracy żebrzą, ktoś gra na saksofonie jakieś “ala bałkańskie” kawałki, ktoś bębni, ktoś udaje pomnik i poruszy się za opłatą. Zbliża się koniec pobytu w Oslo, kierujemy się w stronę dworca. Po drodze zbaczamy na Akershus Castle. Potem już na dworzec z przerwą na 3ciego już “nice price hamburgera” tego dnia. Na dworcu przypinamy rowery do barierki i idziemy po bułki do Rimi. Potem kupujemy bilety na pociąg do Gardemonen (po 125 nok za osobę i rower, ale z Oslo passem). Gardemonen, czyli lotnisko nie jest tak blisko jak Okęcie, ale 50 km od Oslo. Moglibyśmy się tam jakoś dotelepać, ale ja nalegałem, żebyśmy jednak wzięli pociąg. Bałem się, że się gdzieś po drodze po ciemku pogubimy, spadnie deszcz i będzie stres, że nie zdążymy na samolot (a odprawa zaczyna się chyba o 5). Także teraz siedzę sobie z asią w ciepłym pociągu (tzw lokalnym NSB) i relaksuję się pisząc notkę. Może ją niedługo wyślę. Napisze tak dla potomnych o sposobach podróżowania z Oslo na lotnisko Gardemonen z rowerami. Niestety, nie wiem jak się tam dostać na kołach, z resztą poznani Norwegowie raczej to odradzali, a wierzymy im po tym, co widzieliśmy przy wjeżdżaniu do Oslo. Tak więc można pojechać pociągiem i są 3 różne. Wszystkie odchodzą z głównej stacji w Oslo. Pociągi NSB są lokalne i regionalne. Bilet za dorosłego w 2009 to 102 korony. Rower jedzie za połowę dorosłego. Podobnie jest z NSB regionalnym, ale ten jedzie szybciej i ma inną stację końcową(regionalny do Lilehamer, a lokalny do Eidsvol). Druga opcja to Airport Express Train. Te jeżdzą bardzo szybko, bo tylko 20 min (lokalny ok 40). Bilet kosztuje 170 nok, nie ma zniżki z Oslo Passem. Jednak w expresie rowery są za darmo. Express jeździ co 20 minut, NSB co 1 lub 2h. Jest jeszcze Airport Express Bus, ale tam nie można wozić rowerów. No i to chyba tyle. Jedziemy właśnie lokalnym pociągiem no i po 1. Wagon jest piękny i nowy, i pachnący. Sunie cicho po szynach, nic nie jest zniszczone. U nas wszystko byłoby powyrywane! Jedzie bardzo szybko. Z Olso jedzie się 10 minut tunelem. Fascynujące. Ok jesteśmy na lotnisku i ja się pokładam na ławce. Musimy jeszcze wylać naftę uprzednio zrobiwszy sobie herbę i travellunch. Więc chyba koniec notki będzie. Buziaki. Trip 14.39, time 1:24, avg 10.17