-
Museet dzien 1
Witam. W zasadzie, to dziś widzieliśmy tyle, że wydaje mi się, że to były 2 dni. Jesteśmy teraz na Ekberg Camping, skąd roztacza się piękny widok na Oslo, to znaczy roztaczałby się gdyby nie drzewa, więc trochę ubarwiam. Ale po drodze jest miejsce bez drzew, gdzie spotkać można ludzi z kempingu robiących zdjęcia. Panorama, zwłaszcza nocą jest naprawdę przyjemna. Jakoś tak ciemno się zrobiło teraz i nie przypomina to naszych białych nocy 2 tygodnie temu w okolicach Trollstigen. Czołówki się jednak przydają. Ale ja nie o tym. Rano wstajemy i pakujemy manatki. Robimy sobie z Johnem pamiątkowe zdjęcie i wytaczamy się przed dom. Żegnamy się i po chwili podążamy podług wskazówek z kartki. Idzie nieźle. Na przystankach (a to są przedmieścia, jesteśmy ok 20km od centrum) świecą się tablicą, które pokazują za ile minut będzie autobus. Wtem, na jednej że ścieżek dogania nas zmęczony rowerzysta. Zagaduje skąd jesteśmy, od tej pory jedziemy już z nim. Oferuje pomoc w dotarciu do centrum, bo tam pracuje i od pewnego momentu pokaże nam gdzie dalej mamy sami jechać. Wygląda na zapalonego maniaka rowerzystę, z reszta należy do norweskiego stowarzyszenia cyklistów. Może to nawet jakiś rowerowy aktywista? Z rozmowy wynika, że dalsze podróże rowerowe odbywa więcej niż raz do roku i nie ominął też polski. Tłumaczył gdzie był, ale niestety nie złapałem wszystkich nazw. Głównie pomorze. W połowie drogi zmienia plany i ponieważ jak się wyraził “sam jest swoim szefem” i postanowił zaprowadzić nas dokładnie pod dworzec, a po drodze pokazać kilka najważniejszych miejsc. Tak więc przejechaliśmy z nim przez park Vigelanda z setkami rzeźb, potem przez dziedziniec pałacu królewskiego, a na koniec przez główny deptak Oslo Karl Johans Gate. Bardzo nam to pomogło i bardzo doceniamy pomoc, której i tak już wiele doświadczyliśmy. Centrum Oslo to zabudowa głównie z XVIII i XIX wieku, a przynajmniej tak mi się wydaje. Jest to duży obszar, także można sobie przyjemnie pobłądzić wśród kolorowych kamieniczek. Dużo scieżek rowerowych (mamy nawet ich plan od Johna), często wyznaczony jest specjalny wąski pas dla rowerów. Proste i skuteczne. Kolo dworca, w przeszklonej wieży znajduje się informacja turystyczna z numerkami jak na poczcie wypytywaliśmy się tam kilka razy a to o dojazd na lotnisko, a to o ceny biletów. Kupiliśmy tam też dwie karty Oslo pass. Jedna za 320 nok. Podliczyliśmy wcześniej ceny wstępu do muzeów i wyszło nam, że się opłaca. Uzbrojeni w Oslo pass ruszyliśmy na poszukiwanie Ekberg Campingu. Nie było to takie proste, bo trochę to Oslo jest pokręcone jak dla mnie. Ale myślę, że w Warszawie też nie jest łatwo turyście. Koniec języka za przewodnika i udało się. Jakoś dojechaliśmy. Kemping ogromny. Uiszczamy opłatę za namiot (175) do tego 2 x 10 Nok za prysznic. Rozbijamy się szybko. Kanapki, rzeczy do namiotu. Z lekkimi rowerami ruszany w miasto (czy na miasto jak kto woli). Zaczęliśmy szukać ścieżki na półwysep Bygdoy, ale po drodze znaleźliśmy się na przystani koło City Hall(przyp red. I kto by pomyślał, że Obama kilka miesięcy później dostanie tu Pokojową Nagrodę Nobla - Czytelniku! Pamiętaj! my tam byliśmy przed Nim), czyli tam gdzie wręcza się Pokojowe Nagrody Nobla (o ile nie pokręciłem czegoś). Na wikipedii widać go na zdjęciu pod hasłem Oslo, czy Norwegia (chyba na angielskiej). Przypinamy rowery obok innych i wsiadamy na łódkę 91. Tu dostajemy stempel do Oslo pass. Od teraz są ważne przez 48h. Po 10 minutach jesteśmy na miejscu. Ruszamy do muzeum łodzi wikingów. Pogoda super. Dla 3 łodzi wygrzebanych spod ziemi wybudowano ogromny budynek, żeby pomieścić je i tych wszystkich turystów. Łodzie super i szczerze mówiąc, myślałem, że są mniejsze. Są ogromne i robią wrażenie. Prócz 3 łodzi mnóstwo drobiazgów, zdaje się że znalezionych w tych grobowcach co łodzie. Po godzinie lub troszkę więcej, gnamy do następnego muzeum. Fram museet, to muzeum wybudowane wokół statku Fram. Na zdjęciach wyglądało to tak, że ogromny parowiec (no żaglowo-parowiec, czy jak to tam). Wyciągnięto na brzeg, a dookoła niego wybudowano ogromny trójkątny budynek. Można łazić w środku po kilku kondygnacjach, na których są ekspozycje dot. Wypraw norwegów na biegun, Grenlandie I ogólnie zdobywanie niezdobytego (I zimnego). Na tym statku Amundsen zdobył biegun południowy (ale kiedy dopłynął, to jeszcze musiał sporo przejść, a w tym czasie, jego rywal Scott zamarzł gdzieś tam na śmierć biedak). Do statku można wejść, pomieszczenia są pięknie zachowane, z głośników słychać dźwięki jak na statku. Mnóstwo sympatycznych bibelotów z codziennego życia załogi etc. Muzeum Fram podobało nam się najbardziej zaraz po skansenie. Teraz uderzamy do pobliskiego muzeum “Kon-tiki” poświęconego norweskiemu odkrywcy o imieniu : Thor Heyerdahl. Dość odważnie poczynał sobie ten pan na otwartych wodach Pacyfiku. Postanowił udowodnić, że dla starożytnych Pacyfik wcale nie był wielką przeszkodą i mogli się przemieszczać z jednego kontynentu na drugi. Jeśli, oczywiście, bardzo im zależało. Budował łodzie techniką z epoki, a następnie wypływał nią w ocean. Gdy udawało mu się dopłynąć do celu, miał silny argument popierający jego tezy. Jego dokument zdobył Oskara, jedynego jak dotąd dla Norwegii. Dalej odwiedziliśmy muzeum morskie, czy raczej muzeum żeglugi. Tu moja uwagę przykuło mnóstwo modeli statków i stateczków. Bardzo śliczne. No a na koniec zostawiliśmy sobie skansen. Folk Museet, czy jakoś tak. Polecał je zarówno John, jak i nasz przewodnik i mieli całkowitą rację. Fantastyczne miejsce, niepowtarzalny klimat. Nie dość, że można się przespacerować ulicami dawnego miasteczka, czy wioski, to prawie wszędzie można wejść, wszystko jest urządzone, a gdzieniegdzie, można zastać nawet mieszkańców. Wygląda to tak, że jest na przykład sklepik z około 1900 roku. Tam za ladą siedzi (młoda) ekspedientka i można ją o wszystko wypytać, ale też kupić coś “ala” z epoki. My kupiliśmy głównie słodycze, które głównie ja potem wciągnąłem. W jednym z domków zastaliśmy dziewczynę, która piekła chleb i parzyła kawę dla gości. Kawa strasznie mi smakowała. Oj. Fajnie się z nią gadało i była bardzo mila. Chyba nawet mamy jej zdjęcie. W innym domku dziewczyna gra na drumli i uczy emerytów, w Stavkyrkje siedzi duchowny (?) I też można go wypytać. W zagrodach zwierzaki, na krzaczkach porzeczki. Odwiedzających w sumie niewiele. To wszystko sprawiło, że czułem się trochę jak w grze. Zwłaszcza w starych grach, wszystkie te miasta były takie jakby wymarłe. Zbyt duża liczba NPCów nie zdarzyłaby się wyrenderować i zatkałaby procesor. Tu też. Pusto pusto, ale nagle gdzieś wchodzisz, a tu ni z gruszki ni z pietruszki samotna dziewczyna mieli kawę etc. Ogólnie, skansen na wieeelki +. Kolo 19 ruszamy z powrotem na przystanek lodzi. Wracamy do rowerów. Potem kręcimy się jeszcze koło informacji i po dworcu. Dowiadujemy się dokładnie o ceny biletów na pociąg z Oslo na lotnisko i co i jak z rowerami. Postanawiamy zakończyć dzień wizytą w parku Vigelanda. Na głównym deptaku zauważam rowerzystę z sakwami crosso. Zagaduję i oczywiście, że Polak. Gadamy trochę, śmiejemy się i już wszyscy w 3 jedziemy do parku. Udaje się go znalezć (nie) bez kłopotu, asia prowadzi, zuch(!). W parku mnóstwo zdjęć. Potem nasz nowy znajomy, Paweł, proponuje, żebyśmy zobaczyli Opera House, gdzieś blisko stacji. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to opera. Trafiamy tam, a tu budynek biały jak pasta do zębów. W dodatku zbudowany przedziwnie, otulony ogromnymi białymi płaszczyznami, po których można wjechać na sam szczyt. To tak jakby jeździć na rowerze po fasadzie budynku. Niesamowite. Robi się późno, 23. Żegnamy się i zmykamy na kemping. Paweł musi gdzieś przeczekać do 6, bo ma pociąg do Bergen. 3mamy kciuki za niego. No a na kempingu travel lancze i ta przydługa relacja. Buziaki. Trip 55.10, time 4:09, avg 13.27
-
John
Hej. Pozdrawiam Was z ciepłego norweskiego mieszkanka, do którego zaprosił nas John. Ale od początku. Wstajemy rano i witamy się z niemieckim kolegą. Robimy mu jeszcze raz herbaty, a potem on jedzie w sobie tylko znanym kierunku. Pogoda jest wspaniała, troszkę tylko chmurek. Dzięki temu namiot nam wysechł i reszta rzeczy tez trochę. Przyjemnie było zwinąć w końcu suchy namiot. Ruszamy dalej wzdłuż jeziora, czy może fiordu (już sam nie wiem) o nazwie Tyrifjorden. Dość, że podążaliśmy trasą 287, która na początku miała strasznie złą nawierzchnię, nawet jak na polskie standardy. Zaczęło padać. Niestety padało już do końca dnia, a wiec od około 14 do końca byliśmy mokrzy. Asia twierdzi, że przed Sylling były jakieś ładne widoki. Nawet jakieś zdjęcia robiła, ale ja byłem przemoczony totalnie i zły na tą całą głupią pogodę i wpatrywałem się tylko w szosę metr przede mną. W Sylling kupiliśmy potetsalad. Dosyć paskudna wiocha, dużo pól z truskawkami, straszą napisy “no work”. Skoro no work, to jedziemy dalej. Wjeżdżamy na 284. Po drodze znajdujemy wiatkę, gdzie jest w miarę sucho, więc zżeramy potetsalad i dużo ciasteczek x-tra (ja pomagam wielkiemu ślimakowi bez skorupki wdrapać się do pudełka z truskawkami, które ktoś wyrzucił do śmietnika). W końcu 284 dochodzi do E16. Cali pełni obaw o ścieżkę rowerową wjeżdżamy na górę. Początkowo jedziemy E16, ale szybko znajduje się ścieżka. No i zaczyna się koszmar. Już nie pada, tylko zaczyna lać. Ścieżka bawi się z nami w chowanego. To znika, to rozdwaja się, to znów czmycha w las żeby zamienić się w błotnistą dróżkę. Jesteśmy jakieś 20 km od Oslo. Kiedy kolejny raz nie wiemy gdzie jechać i jedziemy na ślepo (i nawet musieliśmy zawrócić) Asia rzuca rower na ziemię i klnie na cala Norwegię i naród norweski (sorry John, jeśli to faktycznie przetłumaczyłeś, Asia była strasznie mokra i zmęczona). E16 znikła pod tunelem, a więc my musimy sobie jakoś radzić nad nim. Trafiamy na jakieś osiedle, pytam gościa czy dobrze jedziemy, tłumaczy, że OK, ale średnio udaje mi się zapamiętać jego wskazówki. W końcu trafiamy na jakieś większe skrzyżowanie i tam drapiemy się (trasa 160 odchodząca od E16) na górę. Wtem zauważam rowerzystę z sakwami i zatkniętą norweską flagą. Ten będzie wiedział, myślę, i dalej go gonić. Okazuje się, że nie wie dokładnie jak nam wytłumaczyć jak dojechać do centrum (na rowerze), ale stąd jest jakieś 20km do Oslo. Już w drugim zdaniu proponuje, żebyśmy zanocowali u niego. Kiedy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, mówi mi “dzień dobry!”. Tak samo wita Asie, która dojechała z dołu i ponawia propozycję. Decydujemy się ją przyjąć i po paru chwilach jesteśmy już u naszego gospodarza. Złapaliśmy go, kiedy właśnie wracał z 9cio dniowej wyprawy z Danii (złapaliśmy go dosłownie 50m przed domem). Mieszkanko super. Prysznic i ciepła woda po raz pierwszy od prawie 3 tygodni. Ugotowaliśmy sobie na prawdziwej kuchence swoje makarony (John oferował picce, ale głupio nam było), a John wyjaśnił nam bardziej niż dokładnie jak mamy jutro jechać. Dał plan Oslo ze wszystkimi ścieżkami rowerowymi i napisał na kartce po kolei gdzie i jak jechać (z dystansami i nazwami ulic etc). Także gościnność niesamowita. Tłumaczy ją tym, że sam został kiedyś tak ugoszczony i chciał zrobić dla kogoś tak samo. Strasznie fajne to mieszkanie. To jest jakby blok, który ma tylko jedno piętro (John : u nas bloki najczęściej mają po 10 pieter i są ohydne). No i tak o. Dostałem nawet dostęp do wifi w domu, więc wysyłam tego maila za free i nawet sprawdziliśmy najnowsze wieści o śtp Majkelu. Licznik zostawiłem na rowerze w piwnicy, więc dziś nie napiszę statystyk, ale około 65km zrobiliśmy. Buziaki.
-
Notka odpowiedź
Hej! Piszę nowąa notkę, bo nie za bardzo mogę pisać komcie, bo kilobajty uciekajo. Strasznie się cieszę Maciek, że czytasz! Mamy więc kolejnego czytacza. Buty wywalimy jak tylko dojedziemy do Oszlo, tylko musimy im zrobić zdjęcie, bo to nie lada konstrukcja na druty, sznurki i klej kropelka. Mama : kuchcik zgodził się zostać kuchcikiem, bo ja jestem kapitanem, więc nie miał(a) wyboru. Kuchcik się spisuje, bo dziś zrobił(a) pyszne “ala spagetti”. Nawet żółty ser “x-price” był. Buziaki.
-
Amot
Witam wszystkich drogich czytaczy. Właśnie popijam herbatkę, piszę relacje i podziwiam jakaś dużą wodę zza “okna”. Woda nazywa się jezioro Bergsjo, nad nim niebo z zorzą od zachodzącego słońca (tak będzie przez cala noc). Na niebie jedna gwiazdka, nade mną prócz nieba sosny i porządek moralny we mnie. Czy jakoś tak. Wstajemy kolo 10. Znaczy się Asia wcześniej, ale ja we śnie uciekam na motocyklu przed kimś tam. Wiec o 10. Nie pada. Jemy i zbieramy się. Wyruszamy jak zwykle późno, kolo 13. Zajadamy się ciasteczkami x-price, czy jakoś tak, które miały być krakersami i kupiliśmy ich aż 600g za 12nok. Kiedy ruszamy trasa 287 zaczyna padać. Mamy jakieś 17 km pod gore na wysokość 960, potem już tylko z górki. Krajobraz jak w naszych górach, a więc łagodne zbocza porośnięte bujnymi lasami. Gdzieś na szczycie spotykamy Niemca, z którym gadaliśmy wczoraj przy informacji. Gadamy trochę. Ja korzystam z WC, bo akurat stoi piękne, nowe. Zjadamy do końca potetsalad, ciasteczka i wodę z sokiem. Od tej pory jest już z górki lub płasko, wiec przecinamy przestrzeń z łatwością. Szybko docieramy do Eggdal, gdzie ja wcinam snikersa. Przychodzi znów nasz znajomy Niemiec, wyciągamy mapy i gadamy o trasach, podróżach i miejscach. Wychodzi słońce. Nasz znajomy w Norwegii był pierwszy raz w 81. To już kolejna osoba, która tu wraca co jakiś czas. Był w wielu innych miejscach (Alpy, Pireneje) ale tu w Norwegii czuje się najlepiej. Pierwszą poważną podróż na rowerze z sakwami etc. odbył mając lat 40. Żegnamy się i ruszamy dalej. Pogoda nareszcie ładna. Od tej pory pocinamy z Asiunią po 30kmh i tak do późnego wieczora. Dziś mamy rekordowy dystans. Droga bardzo przyjemna, a to pagóry, a to jeziorko, a to kolorowe tubylcze domki. Rzeczy nam podeschły, wyprzedziliśmy nawet jednego rowerzystę norweskiego. Dojechaliśmy do Amot. Asia mówi, że pierwszy raz widziała sklepy czynne do 22. Mieścinka wielkości podwarszawskiego Piaseczna, czy Pruszkowa etc. Trochę nie wiemy gdzie jechać, ale tym razem dzielny kapitan po nazwach ulic i z pomocą planu miasta na słupku odnajduje drogę. Ruszamy trasa 284 w stronę Vikersund. Przed tą miejscowością zauważamy kogoś rozbijającego namiot w krzaczorach, dołączamy się właśnie do niego. Dookoła same domy z ogródkami, wiec to miejsce jest na wagę złota. Gadamy z nowym znajomym. Jest to Niemiec, który pracuje w Norwegii i wybrał się na tygodniową przejażdżkę, jak przyznaje, sam jeszcze nie wie gdzie. Pracuje w czymś co się nazywa Camphill i o ile dobrze zrozumiałem jest to jakaś taka komuna, gdzie pomaga się ludziom z problemami, czy może niepełnosprawnym. No jakoś tak. Częstujemy go herbatą i ciasteczkami. Asia się idzie myć, a mi się nie chce (później Asia się będzie ze mnie śmiać, że jestem brudas). Potem żałuję. Robię herbę na dobranoc i idziemy do namiotu. Trip : 109.04, time : 5:55, avg : 18.39. Aha, Asia mówi, że widzieliśmy lisa (żywego) i zdechłe małe zwierzątko, niezidentyfikowane.
-
Dzień chyba 17
Witamy witamy. Tu Asia i Iwasz z mokrej Norwegii. Wczorajsza notka miała zły tytuł, bo do miejscowości Gol dojechaliśmy dopiero dzisiaj. Jeszcze nigdy chyba nie byliśmy z Asią (ani osobno) ma wakacjach, gdzie tak by lalo. Nie zrozumcie nas źle, nie narzekamy. Po prostu chcemy przekazać wam ta mokra atmosferę, żebyście wiedzieli jak tu jest. Śniło mi się dziś, ze znalazłem jakiś magiczny kamień i chciałem go sprzedać za kilka koron. Nie wiedziałem ile jest wart. Zapytałem mędrca, a ten powiedział, ze kamień jest wart 15 rubli, co daje 15000 koron. Natychmiast znalazły się zbiry, które chciały nam go zabrać. Ten jakże ciekawy sen przerwało mi jednak monotonne bębnienie deszczu o namiot. Nasz dzielny namiot, który ani razu jeszcze nie przemókł. Nie chciało nam się wyłazić. Najpierw pojedynczo wyleźliśmy na chwilkę na siku. Potem drzemka. Następnie kanapki z sjokolade również w namiocie, a potem przerwa (a może przestanie padać?). Potem Asia umyła głowę w jeziorze i znów przerwa w namiocie. Potem zagotowaliśmy wodę na kaszkę (taką dla niemowlaków - Asia wyczytała to gdzieś) i znów czekamy aż przestanie padać. W ten sposób zrobiło się strasznie późno i wyruszyliśmy o rekordowej godzinie : 1600. Jedziemy 7demka do Gol. Leje. Uprane wczoraj rzeczy wyglądają jak “obsrane” (cytat z mojej żony). Asia ma trochę gorzej z oponami, bo ma sliki Smoothie i do nich chyba woda się przykleja (nie odprowadza się na zewnątrz, bo maja mało bieżnika) i sika na wszystkie strony. Obydwoje nie mamy błotników. Na mnie jakoś woda w ogóle nie leci, ale ja mam opony polecone przez Maćka z pracy (Schwalbe Marathon), którego pozdrawiam ogromnie. To on uświadomił mi co to są nowoczesne rowery (nie romet) i że są fajne i że jednak nie wszystko w nich przykręca się na śrubę 13. Tak więc docieramy do Gol, ja, czyli kapitan i kuchcik cały w kropki. W Coopie robimy megazakupy za 280nok. Same pyszności, min. jabłka i rarytas : puree ziemniaczane w proszku mit milch, ale o tym później. Przed sklepem zaparkowany inny rower z sakwami, dalej w mieście mijamy 2 kolejne. Jedziemy do turist-informacji, żeby się dowiedzieć jak jechać do Oslo, ale jest 15 po 18 i zamknięte. Tam pod info poznajemy sympatycznego Niemca, miłośnika jazzu, który na rowerze jeździ śladem festiwali i koncertów. Pogadaliśmy trochę i dalej przenieśliśmy się pod wiatę przystanku autobusowego z zamiarem konsumpcji sałatek w liczbie 2. Jedna potetsalat, a druga (szaleństwo) krewetkowa. Potet lepsza. Nie chce nam się, ale ruszamy. Od Niemca i z tabliczki koło info dowiedzieliśmy się mniej więcej, że z Gol prowadzi do Svenkerut, a dalej do Nesbyen ścieżka rowerowa, czy raczej jakiś rodzaj szlaku. Okazało się to być błotnisto-kamienistym szutrem w mokrym lesie. Ale ładnie całkiem. Gdyby było słoneczko, to byłaby to bardzo przyjemna trasa. Oznaczenia szlaku słabe, dlatego błądzimy raz czy 2. W Nesbyen bierzemy wodę od Norwega, który akurat parkuje samochód koło domu. Pyta dokąd jedziemy, na odpowiedź reaguje ze zrozumieniem : “Oszlo!”. Także jedziemy teraz do Oszlo, nie ma już mowy o zwykłym Oslo. Nie możemy znaleźć naszego szlaku. Postanawiamy z 15 km pojechać 7. Nie ma szczęśliwie zakazu dla rowera. Ruch raczej słabosilny. Kawałek ścieżki nawet zrobili. W miejscowości Bromma skręcamy na drogę 287. Od Niemca wiemy, ze będzie koło 20 km pod górę, a potem koło 80 km w dół do Amot. Dalej do Oszlo już bliszko. Rozbijamy się w gęstym zagajniku zaraz za zjazdem z 7demki. Pokapuje. Na obiad kuchcik zrobił pyszne pure. i tu należy się ogromna pochwała i uznanie, bowiem skomplikowana instrukcja była na torebce tylko po Norwesku! A nie było to proste. Najpierw 0.3 l wody z olejem i solą zagotować, potem 0.2 dolać zimnej. Potem wsypać, mieszać i jeszcze podgrzać. Czy jakoć tak. Wkamcie ziemniaki wyszły i były pycho. Kotlety sojowe tez, więc mieliśmy prawdziwie polskie danie. Zamiast surówki kukurydza z puszki Coop. Mniam. Teraz popijamy herbatę i zajadamy wafelki Coop. Asia każe dopisać, że robi się jej zimno i chce nowe buty SPD (już ma, dzisiaj kupiła przyp. red.). Jej buty nadają się już tylko do wyrzucenia, mamy nadzieję, że uda się na nich dojechać. Porwały się i rozmiękły już zupełnie. Nie ma jak buty szimano. Buziaki. Trip : 67.65, time : 3:53, avg : 17.39.