-
Odp. Do komci
Dzięki za komcie! Kopczyków masa i wszędzie. Asia zrobiła dziś kopczyk na kupie, żeby ją zamaskować. Teraz tłumaczy się, że nie było wc, ani drzewek itp. Z kubkiem nie obiecuję, ale postaramy się. Mama : sorry, że Ci zepsułem internet. Buziaki.
-
Dupa-szita
Zacznę może od czegoś innego, czyli o żarciu, bo tak mi się przypomniało. A wiec na 3 tygodnie wzięliśmy komplet travellunchy dla 2 osób na 6 dni i jak pisałem jemy je kiedy mamy już naprawdę dosyć, leje wieje i poniewiera. Kiedy zaś pogoda lepsza, stosujemy wikt jaki podpatrzyliśmy na Słowacji u Zu i Pitera i ich przyjaciół. Makaron lub kus-kus to węglowodany. Do tego białko w postaci soi (granulat) lub tuńczyka w puszce. Do tego fix knorra, czy jakiś inny sosik. Przyprawy i łyżka oliwy z oliwek (wozimy ze sobą). Mamy tez dużo kiśli i budyńków instant i muszę powiedzieć, że nie wyobrażam sobie bez nich dnia naszej wycieczki. Jakoś tak to jest, że jak człowiek nie ma rarytasów, które są w domu, to zwykły kisiel urasta do rangi pysznego deseru. Podobnie jest z izostarem. Mamy 3 fiolki musującego izostara, czyli 30 tablet. Powoli się już kończą… Zupki chińskie to wiadomo. Do tego czasem kupujemy tu chleb, ale większych zakupów jedzeniowych nie robiliśmy. Ok. Taka dygresja jedzeniowa była. Budzi nas gorąco. Świeci wreszcie słońce! W ogóle w nocy wiało tak, że namiot trzepotał (ale w śpiworach było cieplutko), a rano się rozpogodziło. Zobaczyliśmy szczyty, które nas otaczają (wszystko w śniegu) i jezioro. Asia strasznie chciała wrócić “ze dwa zakręty”, żeby zobaczyć największe jezioro, to nad którym jest schronisko. Widać było, że martwi się, że nie zobaczyliśmy wczoraj ani kawałka. W ten sposób cofnęliśmy się 8.5 km pod lekką górkę z powrotem do schroniska, które ma tak dziwną nazwę, że musiałem ją spolszczyć : dupa-szita. Zostawiamy rowery koło schroniska i drapiemy się na szczyt Dalsnibba. Przedtem marudziliśmy jeszcze koło jeziora obfotografując dryfującą po nim krę. Na szczyt Dalsnibba mają wjazd samochody, bo sprytny Norweg zrobił drogę na górę. Wjazd kosztuje kilkadziesiąt NOK, ale piechur gwiżdże na to, bo ma za darmo. Mnóstwo ludzi i samochodów (kamperów, autokarów, co chcecie) pnie się na szczyt. Czesi robią skrót i lezą po skałach, przegapiając rodzinę reniferów. Tata renifer strzeże swojej rodzinki, która chłodzi się na śniegu. Na szczyt docieramy chyba po godzinie (5km) I czekamy, aż chmura łaskawie zabierze swoje blade cielsko i odsłoni widok. Szczęśliwie udaje nam się zrobić zdjęcie fiordu i otaczających nas szczytów (jesteśmy na 1500 mnpm). Wracamy na dół i wio z powrotem trzeci raz tą samą drogą. Dalej, na skrzyżowaniu koło którego nocowaliśmy, skręcamy w lewo na Ottę. Wieje niemiłosiernie w twarz. Dolina szeroka, szczyty niskie, gdzieniegdzie w śniegu. Po prawej jezioro, które przechodzi w rzekę. Przegapiliśmy Grotli I jedziemy dalej. Kolo 19 zatrzymujemy się żeby odpocząć, ale miejsce na tyle nam się podoba, że zostajemy tu na noc. Rozbijamy namiot nad rzeką Otta(?). Jedzenie. Umyliśmy się w lodowatej wodzie (z gór z rozpuszczającego się śniegu!) I popraliśmy rzeczy. Aha. Czesi na szczycie pili piwo i mi się zachciało strasznie. Tęsknimy, buziaki. Trip : 48.11 (+10 per pedes), time 2:26, avg : 19.64
-
Droga Orłów
Ruszamy dziś wyjątkowo późno bo o 15. Wdrapujemy się jeszcze kawałeczek, a potem na szczycie punkt widokowy na fiord Geiranger. Niestety mnóstwo chmur. Aha, pogoda bez zmian, brzydkawo i często pada. Jesteśmy na wysokości 620 mnpm, przed nami zjazd droga orłów. Na dole zacumowany ogromny okręt pasażerski ( Crown Princess się nazywał). Zostawiam Asię i zjeżdżam na łeb na szyję. Uważam, że tak oszczędzam klocki, ale to chyba nieprawda. Wyprzedzam 3 samochody. Z 620 do 0 w kilkanaście minut. Super. Czekam nad fiordem na Asie. Tu krajobraz nie może się zdecydować, czy chce być morzem czy górami i jest i tym, i tym. Polacy wędkują i są głośni, ale sympatyczni. Jeszcze na górze robiliśmy zdjęcia teleobiektywem z punktu widokowego. Bardzo to fajnie urządzone jest. Po drugiej stronie, na szczytach gór widać opuszczone chatynki. Podobno do lat 60tych ktoś tam mieszkał. Teraz to jest atrakcja turystyczna. Jemy jumki na dole i czekamy aż statek coś zrobi. Trochę to trwało. Wtem wystrzały, widocznie jakiś sygnał i statek rusza. Kiedy zawył syreną, czuliśmy to w kiszkach. Echo pobrzmiewało w całym fiordzie dobre kilka sekund. Jest późno, bo strasznie się wleczemy i robimy dużo zdjęć. Chyba po 19 wyruszamy z miasteczka Geiranger na górę. Przed nami droga (tez się jakoś pewnie nazywa, ale nie pamiętam jak), która pnie się 1000 m do góry. Wspinaczka zajmuje nam mnóstwo czasu. Pogoda brzydka nadal. Na wysokości ok 800 chmury są już tak gęste, że widać na parę metrów. Zimno strasznie, wiatr. Ja trochę mam dosyć, warczymy na siebie. Dojeżdżamy na szczyt 1030m, koło schroniska nad jeziorem Djupvatnet robimy postój. Oczywiście nic nie widać. Nad nami gdzieś szczyt Dalsnibba. Jest po 23. Chcieliśmy wdrapać się następnego dnia na Dalsnibba, ale olewamy, bo jest strasznie zimno. Ruszamy na dół. W jeziorze pływają mini góry lodowe (tak to przynajmniej wygląda w tej mgle). Dookoła drogi tylko kamienie i śnieg. I kopczyki. Nie wiem czy pisałem, ale tu jest zwyczaj układania kopczyków. Są ich tysiące (w tym jeden nasz za Trollstigen). Nie wiem po co one są? Może społeczny czyn zmniejszania entropii? Jedziemy na dół, tam gdzie trasa 63 łączy się z 15. Rozbijamy się na parkingu obok. Jest ciemno i zimno. Obok nas jezioro Laegervatna. Nagle przeciągłe dudnienie. To mini lawina zeszła opodal (bardziej opodal mamo). Jemy dziś travellunche (dopiero drugi raz) bo mamy je na sytuacje ekstremalne. Mamy nadzieję, że będzie jutro coś widać. Motocykliści do nas machają (? teraz sobie nie przypominam, żeby po północy jacyś motocykliści do nas machali ?). Śpimy na 900m. Wieje. Czapy śniegowe zalegają na stokach powyżej nas. Z bliska wyglądają jak ociosane wielkim dłutem. Trip : 45, time : 4:38, avg : 9.81.
-
Trollstigen
Pogoda budzi nas całkiem ładna. Ja nie mogę wstać. Śniło mi się, że bronię Warszawy okupowanej przez Chińczyków. Bardzo często mam sny wojenne. Ruszamy w stronę Andalsnes. Po drodze kolumna motocykli macha przyjaźnie i trąbi. Odbijamy w lewo przy znaku na Trollstigen. Zaczyna się morderczy podjazd. Trollstigen to jedna z największych atrakcji turystycznych tutaj. Widać to po ilości turystów. Jest to droga zbudowana nie pamiętam kiedy i nie pamiętam po co. Ma (od skrętu z E136 na górę) ze 20 km pod górę. Wjazd zajął nam ok 3 godziny, zależy jak liczyć (chyba od parkingu ze znakiem z trollem). Od znaku ostrzegawczego z trollem do pktu widokowego jest 6 km i chyba 11 zakrętów 180 stopni. Każdy zakręt się jakoś tam nazywa i jest tabliczka. Ruch ogromny. Wyprzedza i mija nas mnóstwo kamperów, samochodów i autobusów. Muszą się przepuszczać, czekać, czasem cofnąć. Niektórzy kierowcy machają, inni biją brawo, czy pokazują kciuk do góry. Z każdym metrem widok z góry zaczyna przypominać zdjęcie z Wikipedii, jest coraz piękniej. Popaduje.
-
Trollstigen part 2
Coś mi się pomyliło i wysłałem. Generalnie widoki są ciężkie do opisania. Nawet gdybym miał bogatsze słownictwo w zakresie górskim etc, to nie umiałbym tego dobrze przedstawić. Skały, wodospady i wielka dolina, a na jej dnie wije się zygzakami Trollstigen. Na górze jakaś para bije nam brawo. Mówią, że widzieli nas jak podjeżdżali samochodem. Ktoś inny mówi na nas “brave” etc. Idziemy na pkt widokowy i sesja zdjęciowa. Słychać polski. Ruski w ortalionach zrzuca niedopałek w 100 metrową przepaść do wodospadu. Kupujemy kartki pocztowe i koszulkę (200 koron razem) i ruszamy dalej. Jest jeszcze spory kawałek pod górkę. Po drodze zdjęcia. Zagaduje nas Norweg podziwiający widoki z zaparkowanego samochodu (widziałem, że niektórzy tak oglądali drogę trolli : zwalniali w fajniejszych momentach i robili zdjęcia nie wysiadając z samochodu). Kiedy dowiaduje się, ze jesteśmy Polakami, mówi, że tam na dole jest dużo Polaków i zbierają truskawki. Potem, według niego, wracają do domu i są milionerami. Ale ogólnie był bardzo miły. Było tam na gorze 9 stopni (tyle pokazywał termometr w samochodzie naszego rozmówcy). Zjazd na dół, gryzie mnie osa, zjazd, rekord prędkości, w końcu Valldalen. Tam druga atrakcja : pierwszy raz widzimy fiord! Drogą numer 63 4 km do promu. A potem trzecia atrakcja : prom (40 parę koron za nas oboje). Słońce było już nisko, kiedy prom przeprawiał się na druga stronę do Eidsdal. Stamtąd ruszamy w stronę Geiranger. Jest kolo 22:30, szczyty oświetlone ostatnimi promieniami. Znów wspinaczka, jesteśmy wykończeni. Dobrze po 23 pytam rolników, czy możemy się rozbić na ich polu. Jeden odpowiedział prosto z mostu : “if you don’t shit to much”. No wiec siedzimy teraz w namiocie i zaciskamy pośladki, żeby nie szitowac pola. Zapytali mnie skąd jestem. Ja na to, że z Polski, ale nie przyjechałem zbierać truskawek! Śmiali się. Apropos, to kupiliśmy znów truskawki. Pyyycha. Asi rozwalił się drugi but SPD Vittoria. W ogóle to miałem wcześniej napisać, ze bez SPD byłoby nam tu smutno. Bardzo ułatwiają jeżdżenie (w ogóle jak się człowiek przyzwyczai do SPD, to już się nie da jeździć bez). To samo odzież termoaktywna. Nie przykleja się do pleców jak bawełna. Nie wyobrażam sobie naszej wyprawy bez takich porządnych ciuchów rowerowych. Sakwy crosso dry są idealne, trzymają w najgorszy deszcz. To samo namiot polecony przez Zu I Pitera (buziaki). Sprzęt to podstawa. Trip : 93.57, time : 6:40, avg : 14.02.