-
Kiedy wracamy
Kochani, dzięki za komcie. Wszystko czytamy i się cieszymy okropnie. Że kot nie ma jajek wiedzą już wszyscy ;) biedny kot, ale tak to już jest. Wracamy lotem którego numer zawiera chyba “1023” ale nie jestem pewien. Będziemy w wawie 25 lipca około 9:10 na terminalu 1. Ale ale. Kochani my przecież mamy rowery i będziemy musieli na nich wrócić do domu, więc nie będziemy mogli z Wami wrócić autobiustem. Więc szkoda Waszej fatygi chyba. Spotkamy się wszyscy na piwie (lub kilku piwach). No ale ja nie mówię że nie. Kwiaty mile widziane. Żartuję. Rano padało potwornie, ale namiot nie uronił ani kropelki do środka. Asia mówi że : widziała jeża, mewy i słyszała sowę. Ok lecę podładować komórkę jeszcze raz. Buziaki. Wieczorem coś napisze.
-
Lodowiec
Ponieważ gwoździem programu dzisiejszego dnia ma być lodowiec Nigardsbreen, wstajemy o 7. Asia nastawiła komórkę. Jedyny autobus w okolicy to o 0920 (tak oznaczone są godziny na rozkładach) z Hasflo. Wygrzebujemy się z tych podmokłych krzaków godzinę. Trochę się przy tym kłócimy, nie jemy śniadania. Na przystanek mamy jakieś 15 minut na dół (nie rozbijamy się bowiem w widocznych miejscach mimo tego całego allemanstretten, czy jakoś tam). Na przystanku jemy chleb z serkiem. Trochę popaduje. Rowery zostawiamy koło supermarketu Spar w Hasflo za tablicą ogłoszeniową. Będą tam stać (z sakwami i całym dobytkiem przez cały dzień). W ogóle jeśli chodzi tu o przestępczość, to zastanawiam się, czy ona w ogóle istnieje. Na przykład Norwegowie uwielbiają zostawiać samochody z włączonym silnikiem (co mnie wkurza, bo śmierdzi). Podejrzewam, ze to nawyk z zimy, żeby silnik nie ostygł. Częstym widokiem tu jest samochód stojący przed sklepem z włączanym silnikiem (czyli ma kluczyki w stacyjce i czyli jest otwarty, tak dodam dla ułatwienia) przez na przykład 30 minut. Stoi i chodzi. A że jest gorąco, to dmuchawa mu się włącza i wyje i w ogóle. No więc o rowery się nie martwimy za bardzo. Mamy aparat, ciepłe ciuchy i teleobiektyw. Reszta w sakwach. Przyjeżdża jeden, chyba do Otty, a potem fjord1 do Nigardsbreen (bezpośrednio). Płacimy 190coś od osoby. Z tyłu Niemcy wesoło szprechają do siebie i cieszą się na nasz widok. Bardzo są sympatyczni ci Niemcy. Podróż trwa godzinę i droga jest zakręcona. Wiele zakrętów, autobus kluczy i wjeżdża w tunele. Asia panikuje w tunelach i każe się ściskać za rękę. W końcu na przystanku przy muzeum wszyscy wysiadają. Popełniamy błąd straszliwy i wysiadamy ze wszystkimi. W muzeum trochę zagubiony pytam jednego z niemieckich kolegów (tego który nas zaczepił pierwszy wczoraj). Okazuje się, że autobus ma jeszcze jeden przystanek wyżej i że musimy iść 5 km z buta. Spiekota się zrobiła, upal niemiłosierny, idziemy. To jest park narodowy i oczywiście jak przystało na Norwegię wyasfaltowana aleja na górę. Pokonujemy ją w około godzinę lub mniej. Dalej bierzemy łódkę przez jezioro, które powstaje chyba z lodowca, tak na chłopski rozum (30nok). Dalej spacer 15 min po wielkich kamulcach (takich w zasadzie zboczach z litego kamienia bez jednej szczeliny) idziemy w stronę jęzora. Jęzor jest w zasadzie biały, ale trochę brudny, jakby przykurzony. W szczelinach kolor przechodzi w głęboki niebieski. Ale taki naprawdę głęboki, pogłębiający jeszcze te pęknięcia i jamy. Na lodowcu małe punkciki. To wycieczki. Są 3 opcje : family walk za 200nok, to krótki (1h) spacer po lodowcu. Wszyscy dostają czekany, raki, kaski i są spięci sznurkiem. Potem są lepsze opcje, których nazw nie pamiętam, dość, że można wejść do lodowca (do jakiejś jego szczeliny) do środka. My nie skorzystaliśmy z żadnej opcji, tylko pomarudziliśmy na spodzie, pod wielką niebieskobiałoszarą ściana popękanego lodu. Z bliska to taka wielka śnieżynka lodowa. Lód jest gładki, ale spękany w środku, niejednolity. Zjedliśmy po kawałku. Asia mówi, że jej wyrośnie lodowiec w brzuchu. Nie wyprowadzam jej z błędu, niech sobie tak myśli :) Czas nas nagli o 1215 wyrusza autobus fiord1 z Nigardsbreen z powrotem. O 1235 wyrusza spod muzeum. Niestety nie zdążyliśmy na 1215 i pozostaje nam następny autobus, który jak się potem okazuje jest spod muzeum o 1700. Ale tego jeszcze nie wiemy. Wracamy na piechotę do muzeum. Tam orientujemy się w rozkładzie (albo i nie, bo rozkład jest zupełnie inny niż u nas i nic z niego nie rozumiemy). Siedzimy czekamy. Najpierw kupiliśmy po lodzie (20), potem wodę, potem jedna kolkę (25) potem kanapkę z krewetkami (mega zajebiście pyszna. 50) potem znów kolkę i znów kanapkę. Na samo żarcie poszło ponad 150). W końcu wracają i Niemcy. Narzekam im, że nic nie rozumiem z rozkładu i trochę gadamy z tym najrozmowniejszym. Potem gadamy też z szefem. Okazuje się, że oni mają wszystko obcykane dzięki niemu i nie spóźnili się na żaden autobus, wiedzieli gdzie wysiąśc etc. Szef uczy się norweskiego i jest tu w lato już 6 raz. Poza tym był kilka razy w zimie. Norwegia to jego konik. Kierowca chyba nas już rozpoznaje, bo ładowałem się do autobusu kilka razy myśląc, że odjeżdża do Hasflo (a autobus tam krąży kilka razy), jedziemy. Zaczyna padać. Ostatnio jakoś tak jest, że jak Asia powie, że “dobrze, że nie pada”, albo “żeby tylko nie padało”, to natychmiast zaczyna. Jako kapitan zabroniłem kategorycznie takiego narzekania, ale wiadomo. Kuchcik. No więc leje. Żegnamy się z Niemcami i wysiadamy w Hasflo. Rowery oczywiście są na miejscu. Kupujemy potetsalat. Mniam! Oddaję butelkę po koli 0.5 do specjalnej maszyny. Nic nie rozumiem, ale dostaję kwitek na jedną koronę. Cieszę się i żałuję po cichu, że Polska zrezygnowała ze zwrotnych butelek (ptyś, mazowszanka…). Ruszamy na południe drogą 55 w stronę Sogndal. Tam na Statoilu WC, a potem ruszany w lewo przez most w stronę Kaupanger. Zaczyna lać potwornie. Dawno tak nie przemokliśmy. W ogóle w Lom poznani Polacy polecili tani kemping w Kaupanger. Dlatego własnie tu jedziemy. Mamy nadzieję podładować komórkę, co jak wytrawny czytelnik zauważy, udało się. Wszakże ten ekran byłby biały i bez literek, czyż nie? W Kaupanger gadamy na stacji z ekspedientką. Jest bardzo pomocna. Wskazuje drogę do bankomatu, na kemping, wyjaśnia jak się dostać do Laerdal i wreszcie sprzedaje znaczki. Leje dalej. Okazuje się, że do Laerdal można jechać dalej prosto, ale przez długaśny tunel i tam rowerom wstęp-wzbron. Trzeba autobusem. Natomiast przeprawa promowa z tego co zrozumieliśmy nie działa i można się tylko i jedynie zabrać na statek wycieczkowy płynący właśnie z laerdal, przebyć całą trasę po fiordach i wrócić do Laerdal (To oczywiście nie prawda. Statek jest faktycznie wycieczkowy i faktycznie ma taką trasę jak wyżej, ale wracając znów zatrzymuje się w Kaupanger i można się wtedy zabrać do Laerdal za dużo mniejszą kwotę). Tak chcemy zrobić. Promy przypływają 4 razy dziennie, pierwszy jest 0930, drugi 1205, potem chyba koło 16 i 18. Odnajdujemy kemping. Jest niedaleko za przystanią promów. Wita wielki koślawy napis “self service” a dalej w kilku językach wyjaśnienia : można się zatrzymać, jest WC, nie ma prysznica. Poniżej są koperty, do koperty proszę wrzucić pieniądze (tu cennik. Namiot bez samochodu ni motocykla 40nok). Kopertę wrzucić do puszki obok (przybita skrzynka na listy). Na kempingu parę kamperów i samochodów z namiotami. Po krótkich oględzinach okazuje się, że w męskim przewidziano kontakt dla maszynek do golenia. Podłączam komórkę i zostawiam na 2h. Rozstawiamy namiot (kapie) myjemy się i jemy (kapie). Wreszcie zziębnięci włazimy do namiotu i opatulamy się w śpiworki. Asia już smacznie chrapie (jest za 15 2ga w nocy) a ja piszę notkę i korzystając z naładowanej baterii piszę i piszę. Cieszy mnie, że odpukać nic tu nie ginie i ludzie sobie tak ufają. Chyba dzięki temu (jestem tego pewien) lepiej się tu żyje. A na pewno sympatyczniej. Idę spać. Buziaki. Trip : 37.16, time : 2:14, avg : 16.58.
-
Lusterfiord
Hej. Strasznie mi się chce spać i nie chce mi się pisać :) A więc tak: Budzi nas rzęsisty deszcz. Czekamy w namiocie, bo strasznie leje. W końcu chyba koło 12 czy 11 wyłazimy. Wychodzi słońce i robi się ładna pogoda. Jesteśmy w takiej zatoczce koło drogi. Mało co nas mija. Myję garnki w fiordzie. Moczę nogi. Pisałem już, że woda mało słona? No więc mało słona. Ruszamy późno bo o 14. W ogóle późno ruszamy ostatnio. Zaraz za zakrętem następny tunel. Przed tunelem skrzynka. Namalowana latarka z rowerem. Pusta. Asia panikuje. Strasznie ją przeraża ten tunel. W dodatku jest kilometrowy. Mi się też nie uśmiecha. Gadamy do siebie żeby się słyszeć, światełka nic nie oświetlają. Jadę patrząc na pasy na jezdni metr przede mną (tam w tunelu było ciemno zupełnie. Gdybyśmy w środku wyłączyli światło, nie wiedzielibyśmy w ogóle w którą stronę iść. Dlatego te tunele są takie nieprzyjemne). Udaje się. Dalej droga do Urnes. Wąska, że z trudem mija się samochód i rower. Malownicza ze ho ho. Jak nad morzem śródziemnym, mówi Asia. Lustro wody gładkie jak stół. Jabłonie, porzeczki maliny. Owieczki czmychają na nasz widok. Mnóstwo tu tego lata samopas. W poprzek drogi ustawione są takie rury, po których samochód przejeżdża, ale zwierzęta boją się przejść. Widzimy jak owca przeskakuje to (bierze to z rozpędu). Niemcy nas doganiają. Jeden zagaduje. Kiedy dowiaduje się, że z Polski, pyta czy znamy niemiecki (z nadzieja w głosie). My ni w ząb niemieckiego. Chłopaki jadą tą trasą co my, ale 24go wylatują (czy raczej płyną promem) z powrotem. Potem jeszcze jeden tunel (500m), letni deszczyk i dojeżdżamy do Urnes. Gorąco, upał. Wdrapujemy się na rowerach do stavkirke. Opłaty są tu nawet za wejście na teren cmentarza okalającego kościół (50nok). Na dole kubeczek malin 25nok. Zakładamy tele i robimy zdjęcia zza murka. Dookoła pola malin. Jedziemy na dół do promu. Płacimy 58 NOK. Prom mniejszy niż ten poprzedni. Załoga rokendrolowa. Dziewczyna z kolczykami i tatuażami, koleś z żółtym tipsem na wskazującym palcu. Dopływamy do Solvorn. Bardzo miła miejscowość malutka. 3km do góry. W prawo w stronę Lom do Hasflo. W sklepie w Hasflo kupujemy mniam mniam potetsalat. Zjadamy przed sklepem. Pytam o autobus na lodowiec Nigardsbreen. Autobus jest rano, a teraz jest 20 wieczór! Szukamy kempingu bo bateria. Błądzimy po Hasflo. Odsyłają do innego. Na tym drugim wykupione wszystko, nie pozwalają. Asia traci humor tą całą sytuacją… w końcu 2 lub 3 km za Hasflo rozbijamy się na dzikusa w krzakach (czyli standardowo po naszemu). Mokro i nierówno, najgorszy nocleg do tej pory (najbrzydszy i najmniej wygodny). Bateria już na czerwonym polu i wyskoczyło ostrzeżenie. Jeśli jutro nie znajdę prądu, to nie będzie relacji, więc się nie martwcie. Żyjemy. Buziaki i dzięki za komcie!!!! Trip : 44.93, time 3:41, avg 12.15.
-
Dzień 10
Słoneczko od rana. Jak już pisałem, nocowaliśmy na miejscu zagospodarowanym dla turystów. Było WC, było mnóstwo ławeczek, mapka etc. W ogoóe tutaj, kiedy przygotowują jakąś trasę dla turystów to jest full wypas. U nas tez bywa fajnie : wiatka, ławeczka, czy oznaczony szlak. Ale tutaj mamy w szczerym polu, w górach kibel z baterią słoneczną na dachu, w środku wszystko ma fotokomórkę. Dookoła barierki, wybetonowany punkt widokowy, zdjęcia, mapy etc. Dziś widzieliśmy też takie 2 wielkie obrotowe divajsy, które pokazują co to za góra i ile ma metrów wysokości. To chyba tylko na zdjęciach będę mógł pokazać. Niesamowite. Obok nas zaparkowała skoda. Myśleliśmy z początku, że to Norwedzy i się cieszyliśmy, że to pierwsi Norwedzy bez przyczepy I na dziko jak my. Rano okazało się, że to Czesi, którzy tez myśleli, że jesteśmy Norwegami. Pogadaliśmy sobie serdecznie (my po polsku, oni po czesku) i było zabawnie. W ogóle sporo tu Czechów. Ruszamy dalej trasa numer 55. Dolina Leirdallen. Pniemy się do góry. Słonko piękne, Asia nawet się posmarowała kremem. Dogania nas 4ka Niemców też z sakwami. Postój koło schroniska Jotunheimen fiellstue. Potem koło schroniska Krossbu (albo sognefiellshytta). Pogoda zaczyna się psuć. Jedziemy dalej. Krajobraz już naprawdę alpejski. Same skały, dużo śniegu. Widać też lodowiec Smorstabbreen. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy lodowiec! Wreszcie dojeżdżamy na najwyższy punkt tego dnia i najwyższy na jaki wjechaliśmy na kołach : 1434m. Zdjęcia zdjęcia i zaczynamy zjeżdżać. Ubrani jesteśmy już od dłuższego czasu we wszystkie ciepłe rzeczy (no ja mam krótkie spodenki). Kominiarki, rękawice zimowe, kaski, kurtki bluzy etc. Wieje i zimno i pochmurno. Koło zwałów śniegu zdjęcia. Zjazd szybki, rekord 71 km/h (w matizie to by było 80 łał). Po obu stronach szosy tyczki, dzięki którym w zimie wiadomo w ogóle gdzie jest droga. Posępne te tyczki. im niżej, tym więcej roślinek. Dalej droga 55. Najszybszy i najdłuższy zjazd ever. Pół godziny nonstop 50, 60 kmh. Felga parzy. Dojeżdżamy do Skjolden. Tablica, że Wittgenstein tu mieszkał sobie i pisał. Widzimy fiord Lustrafiorden, skręcamy na Urnes w wąską szosę. Tunel. Nieoświetlony. Asia panikuje. Musimy zawracać, bo za ciemno. Wyjmujemy wszystkie latarki czołówki, etc. Wjeżdżamy drugi raz. Straszno. Goła skała od środka, prawdziwe wnętrze góry. Ściany nie są gładkie jak beton, ale surowe i krzywe jak skały na zewnątrz. Za nami nagle samochód. Miga do nas długimi, rozumiemy, że chce nam pomóc. Toczy się za nami cierpliwie całą drogę i oświetla to co przed nami. Przy wyjeździe pokazuję mu kciuk. Pada. Rozbijamy się niedaleko za tunelem. Jemy górę makaronu z soją i fasolką. Pycha. Trip : 62.68, time : 4:32, avg : 13.81.
-
Dzień 9
Chyba dzień 9, już straciłem rachubę. Wstajemy. Asia o 9:30, a ja później, bo bylem strasznie śpiący. Śniło mi się, że olimpiada była w Warszawie. Wyruszamy koło 12 i jedziemy dalej w stronę Lom trasą nr. 15. Pogoda piękna, mieliście rację. Trasa wiedzie spokojnie w dół, w około coraz wyższe góry. Generalnie jazda trochę nudna, ale gnamy całkiem szybko. Zatrzymujemy się raz czy 2 na odpoczyn. Na stacji Statoil kupujemy batoniki (po 20, o 8 drożej niż w Kiwi) i ja kupuję hot-doga (48 NOK), o którego Asia jest trochę zła, bo też jest głodna, a nie ma nic dla wegetarian. Ruszamy dalej i dojeżdżamy do Lom. Tam podziwiamy kościół z 13 wieku, tzw. Stavkirke. Jakiś pan bacznie się przygląda rowerom. Po chwili pyta : “Polacy?”. Poznał po krosie. Po chwili z żoną opowiadają co i jak w okolicy i mówią o tanim kempingu w Kaupanger. Może tam mi się uda naładować telefon, ale nie wiem. Jak na razie mam pół baterii, wiec szybko się wyczerpie. Kościółek fantastyczny. Zdobiony głowami smokow i w ogóle wygląda jak wyjęty z epoki wikingów (no bo jest z niej wyjęty). Pachnie kadzidłem (z zewnątrz :). Idziemy do sklepu (Coop) robimy zakupy jedzeniowe największe jak do tej pory. Tuńczyk w sosie własnym 8.50, 4 jabłka 11.42, marchewka z groszkiem w puszce 10.50, sok do wody ok 30. Super sałatka ziemniaczana za 26. Serek 16.50 (tyci serek). Kupiłem tez sok do wody (23.50). Z tą sałatką, to przeczytaliśmy też w innej relacji, że jest tania i dobra. Mamy cały kilogram. Płacimy kartą i działa. Potem w Kiwi szukamy white spiritu, naszego super paliwa do kuchenki, ale jest tylko podpałka do grilla, której nie chcę lać, bo się boję, że się dysza zapcha. Na stacji Esso znajduję za 29 NOK 1 litr, podczas gdy na Statoilu wcześniej było 69 NOK za litr. Ruszamy na trasę 55 z Lom, oznaczoną takim śmiesznym znakiem. Pewnie jakaś ważna turystyczna. Dolina Boverdalen. Teraz jesteśmy na skraju Elveseter (moglem pokićkać coś). Minęliśmy też pomnik w Elveseter. Trochę to się nie składa, ale Asia mi tak dyktuje. Dość, że otaczają nas góry po 1800, 1900 metrów, a jutro zobaczymy najwyższe szczyty Norwegii. Są to góry Jotunheimen. Nocujemy teraz na pięknym niby kempingu. Jest tu kibelek z ciepłą wodą (wszystko na fotokomórkę) i mnóstwo stoliczków. Obok rwący potok z zabarwioną na szaro woda. Huczy niemiłosiernie. Tak tan hałas jest monotonny, ze zaczynam przez niego słyszeć inne dźwięki. Grzmoty burzy, lawiny, silnik samochodu. A to tylko ten potok. Bzy tu kwitną. trip : 77.05km, time 4:15, avg : 18.08